W zeszłym tygodniu wróciliśmy z tygodniowych wakacji z Maroko. I chociaż po tych kilku dniach mrozu, wydaje mi się to jakąś odległą historią to na dowód mam zdjęcia! i postaram się wysilić pamięć i pokrótce opisać naszą podróż i wrażenia. Tego co najważniejsze – smaków, zapachów i ciepła nie da się oddać ale może chociaż zdjęcia trochę wprowadzą Was w klimat.
Jedna podstawowa sprawa – nie obawiajcie się wakacji w Maroko z dzieckiem, to idealny kraj na wakacje z dziećmi bo wszyscy je tam uwielbiają. Emilka była zaczepiana, głaskana i zawsze spotykała się z pozytywną reakcją. Chodziliśmy po przeróżnych dzielnicach, czasem mocno obskurnych i powiem Wam, że zawsze się czułam bezpieczna (mimo, że targałam ze sobą na szyi dość drogi sprzęt foto). Jedyne czego się obawiałam, to dolegliwości żołądkowych, ale na szczęście nikogo z nas to nie spotkało, mimo, że do kwestii czystości podchodzą tam dość nonszalancko. Mycie rąk i unikanie wody z krany wystarczyło. Piękne plaże, miasta, w których ciągle się coś dzieje, naleśniki na każdym kroku, pełno kotów – Emilka była zachwycona. I wybaczyła brak basenu i kąpieli:).
Po południu dotarliśmy do Essaouiry. Zaparkowaliśmy poza granicami mediny, i poszliśmy szukać naszego apartamentu. Gdy tylko przekroczyliśmy bramy mediny (a google maps nas prowadził wąską rue d’Agadir do naszego celu), mijając mężczyzn w kapturach i kobiety w długich sukniach, handlarzy, dzieci, koty, wdychając zapach miasta poczułam, że jestem na właściwym miejscu. Byłam w Essouirze jakieś 15 lat temu, niewiele pamiętam, tylko jakieś przebłyski z portu, nawet nie jestem pewna, czy tam wtedy nocowaliśmy, za to wyraźnie pamiętam jedynie, że mi się podobało i chciałam wrócić. Tym razem się w niej zakochałam. Essaiuria jest pełna życia i gwarna, ale nie tak przytłaczająca jak Marakesz. Ma piękną, starą medinę. Jest turystyczna, jednak turyści nie dominują nad miastem. Widać, że miasto jest przyjazne turystom, ale ma swoje życie i jest przede wszystkim dla mieszkańców. Jest tam mnóstwo różnego rodzaju knajp, knajpek, restauracji, miejsc z jedzeniem na każdą kieszeń. Essaouira jest nieduża, spokojnie można zwiedzić całą medinę jednego dnia, ale szkoda zrobić to przelotem, naprawdę warto tam chwilę pobyć: pójść rano na targ, wieczorem wyskoczyć w piżamie do sklepiku obok (bo się woda skończyła), mijanej ponownie pani z naleśnikarni na rogu powiedzieć „bonjour, madame” i poczuć miasto.
Byliśmy tam pięć nocy i przez ten czas schodziliśmy medinę wzdłuż i wszerz, wypiliśmy litry herbaty miętowej i świeżo wyciskanego soku pomarańczowego, a Emilka zjadła mnóstwo naleśników (w przeciwieństwie do nas, którzy żywiliśmy się owocami morza i taginami, to była podstawa jej wyżywienia) . Mieliśmy swoją piekarnię, w której codziennie rano kupowaliśmy dopiero co upieczone, jeszcze gorące bagietki i ulubioną ciastkarnię, w której zaopatrywaliśmy się w różne ciasteczka na wynos. Za każdym razem inne, ale jednocześnie za każdym razem też musiało być jedno to samo – Emilki ulubione z zielonym lukrem. Mieliśmy też swoje małe rytuały: codziennie wieczorem chodziliśmy na główny plac (Moulaly Hassan), gdzie my piliśmy miętową herbatę, a Emilka za każdym nawiązywała znajomości z nowymi koleżankami i ganiała z nimi po placu. A potem zawsze szliśmy odwiedzić małe kotki na rogu. Mnóstwo kotów na ulicach to częsty widok w marokańskich miastach, w Essaouirze jest ich też pełno, nikomu nie przeszkadzają, nikt ich nie wygania z knajp, mogą się wylegiwać na wystawionych na sprzedaż dywanach. Emilka chciała wszystkie głaskać i przytulać, początkowo zabraniałam bo choroby, zatrucia i takie tam, ale z biegiem dni coraz mniej…
Mieliśmy tam wynajęty apartament w starym riadzie – dwa pokoje z salonem, kuchnia i małym, ale bardzo uroczym ogrodem, gdzie prawie codziennie jedliśmy śniadania. Był tam też mini basen, nie wykorzystany ani razu ze względu na temperaturę, ale wyobrażam sobie, jak miło jest z niego korzystać w gorące miesiące. Ładnie urządzony, z dużą ilością marokańskich mebli, zabytkowych elementów wystroju. Można było poczuć duch starego, marokańskiego mieszkania. Emilka znalazła w ogrodzie żółwia, który stał się jej domowym zwierzątkiem i urządzała mu domek w krzewach. Zadomowiliśmy się i naprawdę szkoda nam było wyjeżdżać.
Essaouira ma bardzo fajną plażę miejską, spędziliśmy na niej jeden cały dzień, i – w przeciwieństwie do Agadiru – nie byliśmy zaczepiani przez sprzedawców dywanów, kamieni, herbaty, ciastek, afrykańskich obrazków z piasku czy owoców na tackach. Było za to było mnóstwo spacerujących mieszkańców, a wieczorem, po odpływie cała plaża zamieniła się w stadion, gdzie chłopcy rysowali na piasku boiska i rozgrywali mecze. Emilka kopała dołki, budowała zamki, zbierała kamyki, skakała przez fale i nic jej więcej do szczęścia nie było potrzebne. Ja przeczytałam pół książki i spaliłam sobie łydki, które wystawały spod spódnicy.
Koniecznie będąc tam trzeba iść do portu, który naprawdę robi wrażenie. Stary port, pełen sprzedawców ryb, gwaru i kotów. Można tam też od razu zjeść zgrillowane, świeżo co wyciągnięte z morza okazy, z czego skrupulatnie skorzystaliśmy. Jest też mur gdzie z jednej strony widać port i statki, a drugiej klif i morze rozbijające się o skały – można się nim przejść i naprawdę robi to wrażenie.
Qualida jest małym, spokojnym kurortem nadmorskim, powiedziałabym bardzo sennym, ale może to tylko kwestia po-sezonu. A ponieważ uwielbiam klimat nadmorskich kurortów po sezonie, bardzo mi się tam spodobało. Ma taką dość dziko wyglądającą plażę, gdzie codziennie na stołach rybacy sprzedają to, co tego dnia złowili. Było już późno co prawda, ale był! Ostatni sprzedawca ostryg, z ruchomym wózkiem, wiadrem ostryg, jakimiś innymi niezidentyfikowanymi okazami w torbie z wodą i z wiaderkiem na skorupki. Jedliśmy pyszne, pachnące morzem ostrygi z cytryną za 60 DH (czyli ok 2.5 zł za sztukę). Czy to nie jest kwintesencja raju? To była tylko przystawka bo zaraz potem trafiliśmy do knajpy z owocami morza, gdzie do ostryg w brzuchu dołączyły krewetki, kalmary i paella z taką ilością owoców morza, jakiej mi się nigdy do tej pory nie zdarzyło widzieć w tym daniu. Zrobiliśmy sobie spacerek, jest tam piękna laguna, która wygląda dość kosmicznie. Chciałabym tam kiedyś wrócić i trochę dłużej zostać, ponudzić się w tym małym miasteczku w towarzystwie tych ostryg codziennie.
Następnego dnia czekał nas już powrót do Polski… Rano jeszcze zjedliśmy śniadanie w ogrodzie, spakowaliśmy się i koło południa ruszyliśmy do Agadiru. Całą drogę lało. Zatrzymaliśmy się w Taghazout na steka, a potem lotnisko z małą nerwówką po drodze. Wpisałam w google maps nie to lotnisko co trzeba… jakieś wojskowe.. i tam pojechaliśmy – lepiej nie wspominać tego wydarzenia i nerwów. Za to warto napisać, że taksówkarz, którego spanikowana pytałam o drogę na to właściwe lotnisko, bo zegar już tykał bardzo głośno, mimo, że miał pasażera w środku, kazał nam za nim jechać i odprowadził nas na wylotówkę na lotnisko i rozpisał dokładną mapę, jak jechać dalej. Serio ludzie tam są pomocni, i tylko niektórzy coś za to chcą, nie można się uprzedzać.
Wróciliśmy, a reszty możecie się domyślać…
Karina says
Dorisku, piękne zdjęcia!
cookingforemily says
Dziękuje kochana!
Ewa says
Super relacja, cudowne zdjęcia!
cookingforemily says
dziękuję, trochę słońca się przyda:)
Majka says
Wspaniały wyjazd ☺️ Piękne zdjęcia ?
cookingforemily says
dziękuję:)
Klaudia says
Czy naleśniki były „z tej niezdrowe mąki” dlatego były takie pyszniutkie :D?
cookingforemily says
myślę że o jaglanej to oni tam nie słyszeli:) 🙂