Cooking for Emily

Gotowanie dla dzieci, zdrowe przepisy dla całej rodziny

  • Przepisy
  • Kadry z życia
  • Kontakt
  • O mnie
You are here: Home / Kadry z życia / Maroko w lutym

Maroko w lutym

6 marca 2018 by cookingforemily 8 komentarzy

W zeszłym tygodniu wróciliśmy z tygodniowych wakacji z Maroko. I chociaż po tych kilku dniach mrozu, wydaje mi się to jakąś odległą historią to na dowód mam zdjęcia! i postaram się wysilić pamięć i pokrótce opisać naszą podróż i wrażenia. Tego co najważniejsze – smaków, zapachów i ciepła nie da się oddać ale może chociaż zdjęcia trochę wprowadzą Was w klimat.

Jedna podstawowa sprawa – nie obawiajcie się wakacji w Maroko z dzieckiem, to idealny kraj na wakacje z dziećmi bo wszyscy je tam uwielbiają. Emilka była zaczepiana, głaskana i zawsze spotykała się z pozytywną reakcją. Chodziliśmy po przeróżnych dzielnicach, czasem mocno obskurnych i powiem Wam, że zawsze się czułam bezpieczna (mimo, że targałam ze sobą na szyi dość drogi sprzęt foto). Jedyne czego się obawiałam, to dolegliwości żołądkowych, ale na szczęście nikogo z nas to nie spotkało, mimo, że do kwestii czystości podchodzą tam dość nonszalancko. Mycie rąk i unikanie wody z krany wystarczyło. Piękne plaże, miasta, w których ciągle się coś dzieje, naleśniki na każdym kroku, pełno kotów – Emilka była zachwycona. I wybaczyła brak basenu i kąpieli:).

Zaczynając od początku – bilety mieliśmy do Agadiru, ale od początku wiedziałam, że nie chcę tam zostać. Mocno turystyczna miejscowość, owszem ładna plaża, ale pełno sprzedających coś nagabywaczy – nie byli jakoś bardzo nachalni, jednakże zatrzymywali się obok i zagadywali co dla osób chcących odpocząć może być mocno uciążliwe. Zostaliśmy tam dwie noce i jeden dzień – spędziliśmy go na plaży, a po południu byliśmy w małym zoo, w którym są przede wszystkim ptaki. Emilce się podobało.

Agadir

Agadir. To był lekki overpromise ale w sumie ok:)

Drugiego dnia spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy w stronę Essaouiry, ale z założeniem powolnego tam dotarcia z miłymi przystankami po drodze. Pierwszy był w Taghazout – miasteczku rybackim położonym niedaleko Agadiru, które przyciąga mnóstwo surferów, bo rzeczywiście fale są tam imponujące. Wokół Taghazout buduje się mnóstwo eleganckich osiedli dla turystów, droga dojazowa to jeden wielki plac budowy, więc wkrótce to będzie duży kurort. Póki co to dość mała, lekko hipisowska miejscowość z targiem rybnym na plaży, klimatycznymi barami na nabrzeżu i pełna uroku. Pokręciliśmy się tam trochę na plaży, wypiliśmy kawę w knajpce ” La paix” i pojechaliśmy dalej. Jakieś 10 km za  Taghazout zajechaliśmy do knajpy  „Pied dans leau”, położonej na plaży . Przyciągnęła nas właściwie plaża, bo Emilka chciała się pobawić, z wielką trampoliną i  zabawkami dla dzieci, ale knajpa okazała się świetna i zostaliśmy tam na obiad – fantastyczne owoce morza, a Emilka się wyskakała na trampolinie. Nie mam stamtąd zdjęć niestety, za to poniżej kilka z Taghazout.

Po południu dotarliśmy do Essaouiry. Zaparkowaliśmy poza granicami mediny, i poszliśmy szukać naszego apartamentu. Gdy tylko przekroczyliśmy bramy mediny (a google maps nas prowadził wąską rue d’Agadir do naszego celu), mijając  mężczyzn w kapturach i kobiety w długich sukniach, handlarzy, dzieci, koty, wdychając zapach miasta poczułam, że jestem na właściwym miejscu. Byłam w Essouirze jakieś 15 lat temu, niewiele pamiętam, tylko jakieś przebłyski z portu, nawet nie jestem pewna, czy tam wtedy nocowaliśmy, za to wyraźnie pamiętam jedynie, że mi się podobało i chciałam wrócić. Tym razem się w niej zakochałam. Essaiuria jest pełna życia i gwarna, ale nie tak przytłaczająca jak Marakesz. Ma piękną, starą medinę. Jest turystyczna, jednak turyści nie dominują nad miastem. Widać, że miasto jest przyjazne turystom, ale ma swoje życie i jest przede wszystkim dla mieszkańców. Jest tam mnóstwo różnego rodzaju knajp, knajpek, restauracji, miejsc z jedzeniem na każdą kieszeń. Essaouira jest nieduża, spokojnie można zwiedzić całą medinę jednego dnia, ale szkoda zrobić to przelotem, naprawdę warto tam chwilę pobyć: pójść rano na targ, wieczorem wyskoczyć w piżamie do sklepiku obok (bo się woda skończyła), mijanej ponownie pani z naleśnikarni na rogu powiedzieć „bonjour, madame”  i  poczuć miasto.

Byliśmy tam pięć nocy i przez ten czas schodziliśmy medinę wzdłuż i wszerz, wypiliśmy litry herbaty miętowej i świeżo wyciskanego soku pomarańczowego, a Emilka zjadła mnóstwo naleśników (w przeciwieństwie do nas, którzy żywiliśmy się owocami morza i taginami, to była podstawa jej wyżywienia) . Mieliśmy swoją piekarnię, w której codziennie rano kupowaliśmy dopiero co upieczone, jeszcze gorące bagietki i ulubioną ciastkarnię, w której zaopatrywaliśmy się w różne ciasteczka na wynos. Za każdym razem inne, ale jednocześnie za każdym razem też musiało być jedno to samo – Emilki ulubione  z zielonym lukrem. Mieliśmy też swoje małe rytuały: codziennie wieczorem chodziliśmy na główny plac (Moulaly Hassan), gdzie my piliśmy miętową herbatę, a Emilka za każdym nawiązywała znajomości z nowymi koleżankami i ganiała z nimi po placu. A potem zawsze szliśmy odwiedzić małe kotki na rogu. Mnóstwo kotów na ulicach to częsty widok w marokańskich miastach, w Essaouirze jest ich też pełno, nikomu nie przeszkadzają, nikt ich nie wygania z knajp, mogą się wylegiwać na wystawionych na sprzedaż dywanach. Emilka chciała wszystkie głaskać i przytulać, początkowo zabraniałam bo choroby, zatrucia i takie tam, ale z biegiem dni coraz mniej…

Mieliśmy tam wynajęty apartament w starym riadzie – dwa pokoje z salonem, kuchnia i małym, ale bardzo uroczym ogrodem, gdzie prawie codziennie jedliśmy śniadania. Był tam też mini basen, nie wykorzystany ani razu ze względu na temperaturę,  ale wyobrażam sobie, jak miło jest z niego korzystać w gorące miesiące. Ładnie urządzony, z dużą ilością marokańskich mebli, zabytkowych elementów wystroju. Można było poczuć duch starego, marokańskiego mieszkania. Emilka znalazła w ogrodzie żółwia, który stał się jej domowym zwierzątkiem i urządzała mu domek w krzewach. Zadomowiliśmy się i naprawdę szkoda nam było wyjeżdżać.

Essaouira ma bardzo fajną plażę miejską, spędziliśmy na niej jeden cały dzień, i – w przeciwieństwie do Agadiru – nie byliśmy zaczepiani przez sprzedawców dywanów, kamieni, herbaty, ciastek, afrykańskich obrazków z piasku czy owoców na tackach. Było za to było mnóstwo spacerujących mieszkańców, a wieczorem, po odpływie cała plaża zamieniła się w stadion, gdzie chłopcy rysowali na piasku boiska i rozgrywali mecze. Emilka kopała dołki, budowała zamki, zbierała kamyki, skakała przez fale i nic jej więcej do szczęścia nie było potrzebne. Ja przeczytałam pół książki i spaliłam sobie łydki, które wystawały spod spódnicy.

Koniecznie będąc tam trzeba iść do portu, który naprawdę robi wrażenie. Stary port, pełen sprzedawców ryb, gwaru i kotów. Można tam też od razu zjeść zgrillowane, świeżo co wyciągnięte z morza okazy, z czego skrupulatnie skorzystaliśmy. Jest też mur gdzie z jednej strony widać port i statki, a drugiej klif i morze rozbijające się o skały – można się nim przejść i naprawdę robi to wrażenie.

Pogodę podczas całego wyjazdu mieliśmy dość dobrą, rano i wieczorem było co prawda dość rześko, ale w ciągu dnia świeciło piękne słońce i temperatura sięgała 23 stopni. Essaouira jest dość wietrzna, na co trzeba brać poprawkę, więc raczej chodziliśmy w długim rękawie, ale na zwiedzanie miasta jest to pogoda idealna. Ja też lubię taką pogodę na plaży, bo nienawidzę się opalać. Jednego dnia padało i rzeczywiście czuło się, że jesteśmy nad oceanem – nie był to deszczyk tylko ostra ulewa z wiatrem. Zaczęła się nocy,a jak się rano obudziliśmy, pół salonu leżącego w atrium było zalane, a nasz mały ogródek był po kostki w wodzie. Ponieważ deszcze zapowiadali do połowy dnia, stwierdziliśmy, że pojedziemy na wycieczkę do Marakeszu. Początkowo tego nie planowałam, bo nie chciałam się rozpraszać, jeździć gdzieć, tylko posiedzieć spokojnie w Essaouirze.  W Marakeszu już kiedyś byłam i pozostawił co prawda na mnie wrażenie bardzo interesującego i wręcz bajecznego miejsca, ale nie mającego nic wspólnego z wypoczynkiem. Więc tym razem chciałam ominąć ten punkt na mapie. Skoro jednak padało, to stwierdziłam, że zamiast siedzieć w domu możemy posiedzieć te 3 godziny w samochodzie. I pojechaliśmy. Przez całą podróż padało, a jak zaparkowaliśmy w Marakeszu, wyszło słońce:) Spędziliśmy tam 4 godziny spacerując po medinie  z przerwą na obiad. Obawiałam się, że Emilka będzie miała przesyt tego miejsca, ale bardzo jej się podobało (wiadomo: dużo kotów, a do tego tańczące węże i małpy). Po spokojnej Essaoirze trochę nas Marakesz przytłoczył, szukaliśmy oddechu w muzeum fotografii, i – mimo, że nie żałuję, że tam pojechaliśmy – z przyjemnością wróciliśmy do Essaouiry. Nie zrobiłam tam za dużo zdjęć, chyba  miałam za mało czasu, żeby się oswoić z tym gwarem i natłokiem wszystkiego…

Marakesz. Kobiety oczekujące przed szkołą na dzieci

Super by było zabrać ze sobą taką jedną Panią z naleśnikowym kramikiem do Polski.

Druga wycieczka jaką sobie zrobiliśmy to wycieczka wzdłuż nabrzeża w stronę Casablanki – moim celem była Qualidia – małe, nadmorskie miasteczko słynące z połowów ostryg. Ponieważ jest ono oddalone o trzy godziny jazdy od Essaouiry,  mieliśmy wątpliwość, czy chcemy tracić dzień i spędzić 6 godzin w samochodzie. Ostatecznie stwierdziliśmy, że pojedziemy trasą nad morzem, zobaczymy, co będzie po drodze, na co trafimy i po drodze zdecydujemy, czy w ogóle dojedziemy.
Pierwszy nasz przystanek to miasteczko Safi. Czytałam, że miasteczko słynie z wytwórni ceramiki i ma kilka ciekawych miejsc do zobaczenia, więc postanowiliśmy tam  zajechać. Safi to ważny ośrodek przemysłowy i dojazd do tego miasta jest niesamowity – jedzie się przez dziwne tereny fabryczne leżące nad oceanem – co rusz wyrastają różne kominy, rury i hale, a do tego wszystkiego fale rozbijające się o morze – dość surrealistyczny widok, Bartkowi skojarzyło się to „Czerwoną pustynią” Antonioniego. Samo Safi nie wydało nam się ciekawe, nie dotarliśmy do wytwórni ceramiki, zjedliśmy zaskakująco dobry obiad w jakimś dość obskurnym ulicznym barze. Za to 25 km za Safi trafiliśmy na prawdziwą perłę – plaża Lalla Fatna. Przepiękna plaża z malowniczym dojazdem – i cała nasza!! Jak dojeżdżaliśmy to jakaś para autochtonów odjeżdżała właśnie i podczas naszego godzinnego pobytu tam nikt więcej się nie pojawił. Piękne światło, piękna plaża – niesamowite wrażenie. 

Z Lalla Fatna wyjechaliśmy już mocno po południu, ale z mapy wynikało, że do Qualidii jest ok 40 minut, więc postanowiliśmy jednak tam dojechać. Sama podróż pomiędzy tymi miejscowościami była bardzo ciekawa, mijane małe wioski, kozy na drzewach, ludzie z wozami zaprzęgniętymi w osły, piękne widoki i fale rozbijające się o klify.

Qualida jest małym, spokojnym kurortem nadmorskim, powiedziałabym bardzo sennym, ale może to tylko kwestia po-sezonu. A ponieważ uwielbiam klimat nadmorskich kurortów po sezonie, bardzo mi się tam spodobało. Ma taką dość dziko wyglądającą plażę, gdzie codziennie na stołach rybacy sprzedają to, co tego dnia złowili. Było już późno co prawda, ale był! Ostatni sprzedawca ostryg, z ruchomym wózkiem, wiadrem ostryg, jakimiś innymi niezidentyfikowanymi okazami w torbie z wodą i z wiaderkiem na skorupki. Jedliśmy pyszne, pachnące morzem ostrygi z cytryną za 60 DH (czyli ok 2.5 zł za sztukę). Czy to nie jest kwintesencja raju? To była tylko przystawka bo zaraz potem trafiliśmy do knajpy z owocami morza, gdzie do ostryg w brzuchu dołączyły krewetki, kalmary i paella z taką ilością owoców morza, jakiej mi się nigdy do tej pory nie zdarzyło widzieć w tym daniu. Zrobiliśmy sobie spacerek, jest tam piękna laguna, która wygląda dość kosmicznie. Chciałabym tam kiedyś wrócić i trochę dłużej zostać, ponudzić się w tym małym miasteczku w towarzystwie tych ostryg codziennie.

Z wycieczki wróciliśmy wieczorem, miło objedzeni, opaleni i wysmagani wiatrem. To był cudowny dzień.

Następnego dnia czekał nas już powrót do Polski… Rano jeszcze zjedliśmy śniadanie w ogrodzie, spakowaliśmy się i koło południa ruszyliśmy do Agadiru. Całą drogę lało. Zatrzymaliśmy się w Taghazout na steka, a potem lotnisko z małą nerwówką po drodze. Wpisałam w google maps nie to lotnisko co trzeba… jakieś wojskowe.. i tam pojechaliśmy – lepiej nie wspominać tego wydarzenia i nerwów. Za to warto napisać, że taksówkarz, którego spanikowana pytałam o drogę na to właściwe lotnisko, bo zegar już tykał bardzo głośno, mimo, że miał pasażera w środku, kazał nam za nim jechać i odprowadził nas na wylotówkę na lotnisko i rozpisał dokładną mapę, jak jechać dalej. Serio ludzie tam są pomocni, i tylko niektórzy coś za to chcą, nie można się uprzedzać.

Wróciliśmy, a reszty możecie się domyślać…

Related Posts

  • Czekoladowa quinoa na śniadanie

    Lubię dobrze i  zdrowo rozpoczynać dzień. Lubię tę świadomość, że mój organizm dostał zastrzyk energii,…

  • Pizza na spodzie z kalafiora

    Na przepisy na pizzę na spodzie z kalafiora trafiałam w sieci co jakiś czas. I chociaż…

  • Woda kokosowa na upały. 3 pomysły na napoje z jej wykorzystaniem

    Z pewnością słyszeliście o wodzie kokosowej, namiętnie pitej przez różne gwiazdy i równie namiętnie opisywanej przez…

Filed Under: Kadry z życia

« Drożdżowe bułeczki pomarańczowe z żurawiną
Placki z batatów z jajkiem i avocado »

Comments

  1. Karina says

    7 marca 2018 at 11:41

    Dorisku, piękne zdjęcia!

    Odpowiedz
    • cookingforemily says

      7 marca 2018 at 13:50

      Dziękuje kochana!

      Odpowiedz
  2. Ewa says

    7 marca 2018 at 15:02

    Super relacja, cudowne zdjęcia!

    Odpowiedz
    • cookingforemily says

      7 marca 2018 at 19:39

      dziękuję, trochę słońca się przyda:)

      Odpowiedz
  3. Majka says

    7 marca 2018 at 17:54

    Wspaniały wyjazd ☺️ Piękne zdjęcia ?

    Odpowiedz
    • cookingforemily says

      7 marca 2018 at 19:38

      dziękuję:)

      Odpowiedz
  4. Klaudia says

    8 marca 2018 at 07:52

    Czy naleśniki były „z tej niezdrowe mąki” dlatego były takie pyszniutkie :D?

    Odpowiedz
    • cookingforemily says

      11 marca 2018 at 21:18

      myślę że o jaglanej to oni tam nie słyszeli:) 🙂

      Odpowiedz

Dodaj komentarz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Ocena Przepisu




Ta strona używa Akismet do redukcji spamu. Dowiedz się, w jaki sposób przetwarzane są dane Twoich komentarzy.

  • Facebook
  • Instagram
  • Pinterest

Szukaj

Polub Cooking for Emily na facebooku

Tagi

avocado banany bezglutenowe chia ciastka ciasto ciecierzyca cukinia czekolada daktyle danie dla dzieci do szkoły dynia feta kasza jaglana kotlety kurczak makaron marchewka migdały mięso mleko kokosowe muffinki parmezan pesto placki pomidory płatki owsiane quinoa ryż smoothie sos pomidorowy szparagi szpinak słodkie truskawki w 30 minut wegańskie wegetariańskie zapiekanka zdrowe słodycze ziemniaki zupa śniadanie dla dziecka żurawina

Jesteśmy tu

Mikser Kulinarny - przepisy kulinarne i wyszukiwarka przepisów

 

rondel

Copyright © 2025 · Foodie Child Theme by Shay Bocks · Built on the Genesis Framework · Powered by WordPress